„Niebo wygląda inaczej, kiedy tam, na górze, masz całą swoją rodzinę. Trudno przewrócić stronę, wiedząc, że w kolejnym rozdziale twojego życia już ich nie będzie.”
To fragment wspomnień 18-latki, przebywającej w specjalnym ośrodku dla niepełnoletnich uchodźców, którzy sami dotarli na grecką wyspę Lesbos. Na ścianach wiszą ich spisane próby pogodzenia się z nową sytuacją. „To takie irracjonalne, i to w najbardziej bolesnym tego słowa znaczeniu, że osoba, która dała mi życie, nie może świętować moich urodzin ze mną” – pisze dalej nastolatka.
W ośrodku położonym 20 kilometrów na północ od stolicy wyspy, Mytilini, przebywa dziś 18 niepełnoletnich. Erytrea, Sierra Leone, Somalia, Afganistan, Demokratyczna Republika Konga. Przyroda powoli zjada to miejsce, a budynki garbią się ze starości. Otoczenie – coś, co kiedyś było tawerną, i położone wokół niej bungalowy, wymusza na wyobraźni obrazy z czasów, kiedy swoje wakacje spędzali tu poszukujący greckiego słońca turyści. Dziś jest cicho. Nowi goście nie hałasują, nie są już rozbrykanymi dziećmi. Nie bawi ich morze, piasek i słońce. Kiedy uciekali ze swoich ojczyzn, na spakowanie swojego dzieciństwa nie było już miejsca. Musieli wydorośleć w jednej chwili.
Ibrahim ma 16 lat. Dotarł tu z DR Konga. Siadamy w jadalni. Opowiadam mu o naszym szpitalu w Północnym Kivu, mówię, że ciężko, że wojna, ale kraj jest piękny, a ludzie otwarci. On wie. Uciekł przed wojną. Twarz chłopaka już nie ma błysku nastolatka. Widział więcej, niż powinien. Zmężniał, dojrzał, waży każde słowo. Przez wyraz jego twarzy próbuje przebić się spontaniczna radość i zaskoczenie, że ktoś po raz pierwszy tutaj odezwał się do niego po francusku. Jest twardy. Takie małe rzeczy już go nie cieszą.
Wszystko zaczęło się od jednego zdjęcia. Pomidor, plasterek sera i sfatygowana kromka chleba. Dzienna racja żywieniowa. Byli głodni i źli. Opiekunom pękało serce, ale na przydział jedzenia, który przywozi catering, nikt nie ma tu wpływu. Wysłali zdjęcie i zadzwonili do Kateriny i Nikosa. Słyszeli, że pysznie gotują dla uchodźców. Nie wiedzieli, czy się zgodzą, ale nie mieli nic do stracenia. Grecy ugotowali i przywieźli. Od tej pory są tu codziennie. W ogóle nie było się nad czym zastanawiać.
— Podobno w kwarantannie w głównym obozie jest bardzo dużo nowych dzieciaków bez opiekunów. Lada dzień znów może nas być tu sporo — uprzedza opiekunka ośrodka.
— Dawajcie znać. Jedzenia wam nie zabraknie.
Odjeżdżamy w milczeniu. Po drodze przeglądam zdjęcia rysunków na ścianach. Wszędzie wymalowane kredkami i flamastrami flagi krajów. Uświadamiam sobie, że to nie jest wyraz patriotyzmu. To wspomnienie bliskich. Kolory, które zawsze będą kojarzyły się z mamą i tatą.
Jeśli chciałbyś zrobić dziś coś dobrego, podaruj im 15 złotych. To koszt posiłku, ale także coś znacznie więcej. To wyraz troski, że ktoś o nich myśli i trafia do tego nadgryzionego zębem czasu miejsca, by się o nich zatroszczyć.