Rohaja ma 15 lat. Pochodzi z Afganistanu. Na Lesvos dotarła z nabliższą rodziną. Zastaliśmy ją skuloną przed wejściem do namiotu, odwiedzając z Olą, lekarzem, kolejnych mieszkańców obozu. Na początku nie zwróciła na nas uwagi. Nie spodziewała się, że kolejni przechadzający się po obozie przedstawiciele jakiejś organizacji będą jej w stanie pomóc. Nikt do tej pory nie pomógł.
Zanim zaoferowaliśmy wsparcie, przedstawiliśmy się, wytłumaczyliśmy jej rodzicom kim jesteśmy, skąd pochodzimy i co w obozie robimy dla dzieci. Mama Rohai w końcu spojrzała nam w oczy i na krótki moment połączyła nas cienka nić zaufania. Kobieta pozwoliła wejść Oli do namiotu.
— Pamietam, kiedy miałam 15 lat i kończyłam podstawówkę. Otoczona rodzinnym, bezpiecznym ciepełkiem snułam plany na przyszłość, które ograniczała tylko moja wyobraźnia. Teraz 15 lat ma mój syn. Ma jeszcze więcej możliwości i narzędzia, by czuć się obywatelem tego świata, a przyszłości w jego głowie nie ograniczają granice państw. Życie Rohai przesiąknięte jest lękiem i poczuciem braku sprawiedliwości, które paraliżuje jej codzienność i nie pozwala w ogóle marzyć — wspomina Aleksandra.
Kiedy towarzysząca nam lekarka weszła do namiotu, dziewczyna z niespotykaną wrażliwością i skromnością przeprosiła za panujący w nim nieporządek. Kuląc się z bólu, zaczęła obierać pomarańcze, chcąc podjąć gościa najlepiej jak potrafiła. Zaczęła opowiadać o swojej historii, bólu i obawach. Przyznała się, że nie może znieść tego, że czuje się traktowana jak zwierzę w zoo. Nie rozumiała decyzji o nieprzyznaniu azylu tacie. Nie jest w stanie zaakceptować, że ktoś mógł tak po prostu zdecydować, że muszą się rozstać. — Deportacja to dla niego wyrok śmierci — wydusiła, z trudem powstrzymując łzy. W końcu przyznała się do swoich dolegliwości. Pozwoliła Oli się zbadać. Kiedy było już jasne, że możemy jej pomóc, ale trzeba wrócić po konkretne leki, powiedziała, że będzie czekać. Trudno jednak zgadnąć, czy wypowiadając te słowa w jej głosie było więcej nadziei czy niedowierzania.
Wróciliśmy do Rohai następnego dnia. Wtedy jej oczy nie potrafiły skryć emocji – była zaskoczona. Początkowo trochę się zawstydziła tym, że nam do końca nie zaufała. Po krótkiej wizycie obiecała brać leki. Przyznała się, że dawno nie była tak szczęśliwa.
Nasz projekt na greckiej wyspie Lesvos to nie jest tylko karmienie, leczenie i odpowiadanie na najbardziej palące potrzeby mieszkańców największego w Europie obozu dla uchodźców. To przede wszystkim pokazywanie im, że mimo spartańskich warunków i przedmiotowego traktowania przez ustalone surowe reguły azylowe, są ludźmi.
Ola opowiedziała Rohai o swoich dzieciach. Wymieniły się numerami telefonów. Będą do siebie pisały. Nasza misja medyczna to nie tylko fizyczne, ale głównie psychiczne wzmocnienie, które spotykani przez nas ludzie zyskali przez to, że ktoś ich wysłuchał, zauważył i dotrzymał słowa.
— Kiedy przytulałyśmy się na pożegnanie podczas ostatniego spotkania, szepnęła, że będzie tęsknić i ma nadzieję, że zobaczymy się znów, ale zupełnie gdzie indziej. Jestem pełna nadziei i cieszę się, że Rohaja nie tylko dobrze zareagowała na leki, ale że też ją odzyskała. Póki co pozostajemy w kontakcie — mówi Ola.