Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… Przedszkolaki i uczniowie liczą na głos do stu. Dwie minuty. Tyle trwały przerwy między ostrzałem artylerii. Na ulicach leżały ciała ludzi, którzy nie wiedzieli, kiedy uciekać. Mariupol pełny był lejów po bombach, zwałów gruzu i czarnych od sadzy ruin. Życie wyparowało. Przeniosło się do piwnic i schronów.
Sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć… Tylko do stu. Reszta, dwadzieścia sekund, na wbiegnięcie do piwnicy nadpalonego budynku. Trzeba było mieć zapas na wypadek, gdyby szybciej nabili działa i zaczęli strzelać.
– Tłoczyliśmy się w wilgotnym, dusznym i ciemnym pomieszczaniu w podziemiach jakiegoś bloku. Nie dało się wytrzymać. Posadzka i ściany drżały. Ludzie mdleli ze strachu i zaduchu – kręci głową Nadia. Nie traci głosu, nie wybucha płaczem. Opowiada spokojnie, oddycha miarowo. Wszystkie łzy już wypłakała. Opowiada kadry z filmu. Nie chce pamiętać, że w nim zagrała.
Jedenaście, dwanaście… Dzieci dobrze odmierzają czas. Recytują liczby głośno w jednosekundowych odstępach, jak na rytmice w przedszkolu przed panią z bębenkiem. Starsi nerwowo kręcą się w kółko, patrzą w niebo. Oddychają głęboko, trochę na zapas, bo wiedzą, że kiedy przedszkolaki doliczą do stu, trzeba będzie biec w ciemność, ścisk i duchotę.
Wśród grupy wycieńczonych ludzi stoi Luba, trzydziestolatka w ciąży. Nie ma siły wracać do schronu. Próbuje wypełnić płuca świeżym powietrzem, ale nie jest w stanie złapać tchu. Próbuje nie płakać, ale łzy płyną same.
Dzieci kończą liczyć. Znów trzeba się schować. Będą strzelać. To pewne. Luba zostaje. – Jeszcze chwilkę. Zaraz przyjdę – podnosząc rękę, zapewnia, że wie co robi. Nadia pośpiesza ostatnie dzieci. Znów spisały się świetnie, wyznaczając dwie minuty przerwy w ostrzale. Kiedy odwraca się, by pośpieszyć Lubę, u stóp ciężarnej wybucha pierwszy pocisk i rozrywa jej ciało na strzępy. Powietrze wypełnia się dymem, zapachem prochu i krwi.
– Biegnijcie! Nie patrzcie za siebie – krzyczy do dzieci. Luby nie ocali. Próbuje ocalić wspomnienia dzieci.